Nie-do-powiedzenia

Chleb powszedni

O czym będzie ta opowieść? W dużym skrócie – o bólu, chorobie, wielkim strachu i zmęczeniu. O minionym roku, miesiącach pełnych żalu, złości, lęku… – które cały czas, towarzyszyły wszystkim innym zdarzeniom, wszystkim dniom. O powikłaniu, które ujawniło się po 3 latach – 3 latach po urodzeniu córeczki – mojej największej Czułości.

Dlaczego? Muszę gdzieś zostawić ślad po swoim bólu, bez tego trudno iść dalej. Wierzę też, że ta historia być może komuś pomoże. Może pomoże znaleźć więcej siły. Może będzie wsparciem, przytuleniem? Może pomoże innym, znaleźć w sobie ten skrawek otuchy, który można podarować innym. Tutaj, w tej historii, znów nauczyłam się, że nigdy nie wiemy z kim mierzy się ktoś po drugiej stronie (…)

Endometrioza w bliźnie po cięciu cesarskim. Dowiedziałam się o niej w marcu 2022, kiedy zaczęły pojawiać się bóle, które wtedy wydawały się silne. Wyczułam też w bliźnie niepokojące zgrubienie, z którym udałam się do lekarza. Tam po raz pierwszy usłyszałam taką diagnozę i dostałam skierowanie na USG brzucha oraz zalecenie udania się do chirurga.

USG zrobiłam od razu, potwierdziło diagnozę. Ból był wtedy jeszcze na takim etapie, że nie przeszkadzał codziennie, ale kiedy już się pojawiał był niepokojący i mocny – choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się rozwinie.

Późniejszy etap to już nasza służba zdrowia. Nie wiem czemu wierzyłam, że po właściwym rozpoznaniu, sprawy potoczą się szybko. Lekarz rodzinny – tu było naprawdę w porządku – rozmowa, wsparcie, skierowanie, badania. Naprawdę rzadko chorowałam i moja karta jest b. uboga, więc zdecydowałam się zrobić szczegółowe badania, będąc pewna, że wyjdą źle. Czułam się skrajnie wyczerpana – i właśnie to pojęcie pojawiało się wtedy najczęściej. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jestem zdrowa jak ryba, z wyjątkiem tej jednej rzeczy, jednego uszczerbku, który okazał się powikłaniem po cesarskim cięciu, które miałam w styczniu 2019.

Czy byłam na to chora wcześniej? Nikt nie potrafił jednoznacznie udzielić odpowiedzi, ale najbardziej prawdopodobna wydaje się ta, którą usłyszałam od lekarza, który mnie operował. Raczej nie, możliwe, że mam taką tendencję.

Bynajmniej. Nie wiedziałam wtedy jak wygląda takie „chodzenie po lekarzach”, dzwonienie na rejestrację, a ostatecznie jeżdżenie, bo nikt nie odbierał telefonu… Byłam zdecydowana na ten sam szpital, w którym miałam cesarkę, wyszło inaczej. Wizyty u chirurga były trzy, prywatnie, bo gdybym nadal czekała to 27 października miałabym dopiero pierwszą wizytę u chirurga w przychodni. Kto tam wie, czy skończyłoby się na jednej, czy musiałoby się ich odbyć kilka. Chociaż teraz myślę sobie, że to spokojnie mogłoby zająć tylko jedną wizytę, nie 3 – jak prywatnie. Oczywiście w to wszystko trzeba wpleść emocje, które ja zwykle chowam do środka. Najgorsze było czekanie. I niemoc. Miałam wszystkie niezbędne rzeczy, potwierdzoną 3-krotnie diagnozę, która z każdym miesiącem zajmowała coraz więcej miejsca i coraz głośniej domagała się uwagi, zadając ból nie do wytrzymania. Nie czułam się zrozumiana – chodziłam przecież normalnie, ba – uśmiechałam się nawet! Ostatnio na jakimś spotkaniu, Gość z zewnątrz (w zasadzie to już chyba drugi raz w ciągu pół roku) zauważył: „Asia, jesteś jakaś zmęczona?”. To było w zeszłym tygodniu, może dwa… Przyznam, że mnie to poruszyło. Nie czułam tej troski na co dzień. Nie byłam też na długim urlopie w tym roku, bo ciągle było coś do zrobienia, albo musiałabym gdzieś w środku przerwać, a nie o to też chodzi, prawda? Do tego dochodziły myśli, że ten czas przecież jest istotny, jest ważny. A co jeśli chcielibyśmy mieć drugie dziecko… – chociażby. To byłby fajny na to czas, ale mi ten rok zabrano. A teraz zabrano kolejny, bo wszystko się musi przecież dobrze zagoić. To były moje wewnętrzne rozterki, które budziły we mnie największe emocje – takie poczucie niesprawiedliwości. Po drodze wydarzały się innym, również bliskim osobom – straszne i dużo gorsze historie. Mam świadomość, że ta – przy tym to malutki pikuś. Choć i tak własny ból pewnie przysłaniał wiele. Przez trzy ostatnie miesiące, brałam przepisane przez chirurga tabletki Visanne (po przeczytaniu informacji na ulotce, chciałam je wyrzucić), później przez dwa miesiące, kiedy już rozpłakałam się na wizycie z bólu, także silne tabletki przeciwbólowe Skudexa, z Tramalem. Dzięki temu mogłam jakoś „normalnie” funkcjonować, chodzić do pracy, bawić się z Bianką, zajmować domem czy stowarzyszeniem. Skierowanie (papierowe) do szpitala otrzymałam na 2. wizycie u chirurga, nie widziałam go na IKP, nie dostałam do ręki. Uważam, że to był błąd, ale zaznaczam – nie wiedziałam jak to się odbywa. Liczyłam, że dzięki temu zaraz, niedługo będzie po sprawie. Miałam czekać na telefon z rejestracji. W ciągu miesiąca nikt nie zadzwonił. Skończyły się tabletki, przyszedł czas na kolejną wizytę. Pamiętam, że dość długo czekałam w kolejce na korytarzu – zastanawiając się, co powiedzieć. Czułam, że nie mogę dłużej przyjmować tak silnych tabletek, poza tym – gdybym miała skierowanie w ręce, poszłabym już chyba gdzieś indziej. Mogłabym coś zrobić, a tak mogłam niewiele… Weszłam, powiedziałam „dzień dobry”, rozpłakałam się z tego wszystkiego, i wiecie – … usłyszałam, że nie było anestezjologów, ale, że już doktor przekłada moje skierowanie na „górę”, czyli cały czas miał je pod ręką, w swoim gabinecie. Nie w szpitalu. Zadzwonili do mnie jakoś w ciągu tygodnia. Byłam w pracy, zobaczyłam numer zaczynający się na 76 … – i tak czułam. Zostałam poinformowana kiedy mam przyjść do anestezjologa, kiedy operacja. I już wiedziałam też przy okazji, że przepadną nam bilety do Londynu (13-16 października).

Przy tej pierwszej wizycie miałam jeszcze mały kłopot ze skierowaniem. Ksero miało na mnie czekać na recepcji, ale oczywiście – nie mogło być tak łatwo, nie było go. Wróciłam do kolejki do anestezjologa, ale patrzę – wszyscy mają dokumenty. Ja nic, prócz swoich wszystkich wyników (w różowej teczce z Myszką Minnie – pożyczyłam od Bianki). Wróciłam, trochę podirytowana do tej repcecji. Od razu przypomniała mi się sytuacja z planowej cesarki, kiedy przyszłam na Izbę Przyjęć i kilkukrotnie odsyłano mnie z jednego miejsca w drugie, i z powrotem. Tu dokładnie powtórka z historii. Przeszłam jeszcze przez trzy możliwe miejsca, szukając tego „skierowania”, w drugim miejscu płacząc (na nikim nie robiło to wrażenia). Na tabliczce nad „miłą Panią” była tabliczka: „Jakość usług naszą ambicją”… Pomyślałam tylko, że to absurd. Przy okazji oberwało mi się też za inne rzeczy – o np. zostałam pouczona, że „to nie jest piekarnia”… Wróciłam do kolejki z anestezjologiem, bo bałam się, że i to przeminie, i wszystko na nic. Na całe szczęście Pani uwierzyła mi na słowo, zobaczyła, że jestem „w systemie” i rzeczywiście mam mieć operację trzynastego, w czwartek, więc poszło to wszystko „na słowo”. Tych emocji było tam dużo więcej, ale pominę już.

Dwa tygodnie przed operacją były o tyle trudne, że byłam z każdym dniem coraz większym kłębkiem nerwów. Kiedy tylko tabletki przestawały działać, czułam jak wielki jest to ból, czułam też wielkie zgrubienie na wysokości blizny. W TV wszędzie mówili o premierze nowego filmu o Ani Przybylskiej, co mnie któregoś ranka jakoś tak zupełnie wytrąciło z równowagi. Bałam się, że coś pójdzie nie tak, i że mnie już nie będzie. Autentycznie – tylko takie myśli przewijały mi się przez głowę. Płacz – na każdą myśl, na każdy początek rozmowy.

Teraz kiedy jest już dobrze, kiedy mam to za sobą i kiedy żyję – zupełnie inaczej o tym mówić, pisać. Ale wtedy – trudno było żyć „pełnią”, jak wcześniej. Znana zazwyczaj z uśmiechu, dobrego podejścia, energii podawanej dalej… – a tu łza, za łzą. Ostatni tydzień w pracy, kiedy wiesz, że nie będzie Cię trochę dłużej (o ile wrócisz w ogóle), kiedy chcesz pozamykać sprawy, wszystko dokończyć, więc siedzisz do końca… do późnego wieczora w poniedziałek (we wtorek rano szpital), zamiast być z córką, otaczać się wsparciem najbliższych. Wiem, głupie. Co mogłam, co tylko mogłam – wyszłam. Ale w poniedziałek po godzinach, płakałam z tej głupoty. A przecież dopiero dzień wcześniej, na Instagramie wyznałam, że trzymam się ciepła i tylko dobrych myśli. Nie wyszło.

Ale do sedna. Wtorek rano, pakuję się. Nie miałam siły już w poniedziałek wieczór. W plecak zabieram coś do ubrania, kosmetyczkę, książkę, kilka gazet couchingowych, na które nie miałam wcześniej czasu. Obiecuję sobie odpocząć. Na Planowej Izbie Przyjęć jestem punkt 9.00, dzwonię dzwonkiem dwa razy – nikt nie podchodzi. Siadam. Czekam. W końcu ktoś wychodzi – „czy ktoś na ortopedię?”. Nie było nikogo. „Na chirurgię to o 11:00”. Szlag! Gdybym wiedziała może znalazłabym czas na śniadanie… Mówię do Mirka, idź, nie czekaj.

Przyjęta. Salka nr 9.00. Oddział Chirurgii jeszcze przed remontem. Nie przeszkadza mi to. Na sali jesteśmy cztery, za chwilę będzie nas sześć. Pielęgniarka robi wywiad w dyżurce, podchodzi ordynator: „co Pani jest?”, „endometrioza w bliźnie po cięciu” – odpowiadam. „Proszę pokazać” – mówi. Pokazuję. „No. Duża. Głęboko. W porządku”. Wracamy do wypełniania formularza. „Dieta?” – pyta pielęgniarka. „Wegetariańska, jeśli to ma znaczenie”. „Tak, tak – ma”. To tylko anegdotka szpitalna, bo chwilę później, i każde jedno następne danie, które dostanę w szpitalu będzie mięsem. Nie wzięłam ze sobą nic, więc zasypiam głodna. Operacja w środę, widziałam listę, będę jakoś przedostatnia, ok. 12.00-14.00. Zakaz jedzenia i picia.

Środa rano, na pierwszy ogień idzie Pani Danusia na laparoskopowy zabieg woreczka. Przypomina mi trochę o Babci, przyszła tego samego dnia co ja, zdążyłyśmy się więc trochę poznać. Nie dostała kroplówki, ani nie zdążyła wziąć tabletki, jak już po nią przyjechali. Ze mną na sali jeszcze Pani z przepukliną, Pani do amputacji nóg, kolejna przepuklina i kamienie na nerkach. Już rano włożyłam na siebie „strój operacyjny”. Chciałam być gotowa z jednej strony, z drugiej dotrzymać towarzystwa Pani Danusi. I tak leżałam w łóżku. Tego dnia nie wzięłam tabletki przeciwbólowej, więc nie mogłam wytrzymać. Czekając zasnęłam może dwa razy. Kiedy po mnie już przyjechali ok. 14:00 – przyznaję, trochę płakałam – z tego czekania, ale zaraz zrugała mnie pielęgniarka. Też nie zdążyłam dostać kroplówki, która od poprzedniego wieczora czekała, żeby mi ją dać. Później się Panie pielęgniarki tłumaczyły anestezjolog, że nie zdążyły, bo to „nagły przypadek” był. Ok. Tabletka. Kroplówka, albo zastrzyk dożylny, żeby było szybciej. Pamiętam jeszcze długą drogę na blok operacyjny, kiedy machałam Mirkowi na korytarzu, próbując nie-płakać. Nawet mi szło. Kiedy dojechałam na blok, byłam już całkiem spokojna. Postanowiłam sobie, że skupię się na tym, co się dzieje. Znieczulenie w kręgosłup znałam już wcześniej, chociaż wcześniej było inaczej. Wcześniej czekałam na Cud Narodzin. To pierwsze ukłucie, z prawej strony, rzeczywiście zabolało. Do zniesienia, ale zdziwiłam się – w ogóle nie pamiętałam tego bólu z poprzednich doświadczeń. Drugie mniej. Za chwilę zaczęło się robić cieplej, nogi powoli zaczynały drętwieć. Pamiętam, że rzeczywiście anestezjolog sprawdzała czy wszystko jest tak jak powinno. Było. Lekarz dość młody, nie będę tu wymieniać nazwisk, ale czułam się spokojna. Rozmawiał ze mną rano, nawet nie chciał, żebym już więcej opowiadała – mówił: „słyszałem już sto takich historii”. Leżałam więc tak sobie, słuchając co się dzieje. Lekarz uprzedził mnie wcześniej, że może być taka sytuacja, że może będzie musiał założyć specjalną siateczkę, ale później okazało się, że nie było to konieczne. Wszystko szło pomyślnie. Pamiętam wyraźnie ten spokój. Wtedy właśnie pomyślałam sobie, ze dla nich to „chleb powszedni”. Dziwne trochę. My w pracy robimy różne rzeczy, a oni wyprawiają takie – rozcinają brzuchy, wyjmują co trzeba, zszywają. I po sprawie. Nie wiem ile to trwało, może pół godziny.

Pani Anestezjolog bardzo miła, ale była już po godzinach. Chciała iść do domu, zadzwoniła po pielęgniarki, ale trochę trwało zanim przyszły. Leżałam sobie na korytarzu. Obok już rozpoczynała się kolejna operacja, wydaje mi się, że właśnie ta nieszczęsna amputacja nóg, ale wiem, że nie było wyjścia – i wiem, jak bardzo bolało tę Panią. Chwilę później pielęgniarki przyszły, wiozły mnie znów, w drugą stronę, przez drugi korytarz, i zobaczyłam tam Przyjaciółkę, Elę.

Około 21.00 mogłam w końcu wstać. Znieczulenie przestało działać już praktycznie całkowicie. Nie było dużo wskazówek, ale pamiętałam, po cesarce, że trzeba się trochę rozruszać. Najpierw usiadłam na chwilę, później poszłam do łazienki, a miałam kawał drogi do przejścia.

W nocy – koło trzeciej, poszłam jeszcze raz, sama. Później rano siedziałam na łóżku, był obchód. Trochę się zdziwiłyśmy, kiedy okazało się, że wychodzimy. I to tak szybko. Było po ósmej. Wypis do ręki, zmiana opatrunku i do domu.

Chleb powszedni.


Żyję. Mam się dobrze. Pierwsze noce są pełne bólu. Bolą też plecy, ale nie wiem czy to od spania, czy to jakiś ślad po znieczuleniu. Noszę specjalny pas, który ma przypominać jak wstawać. Trzeba myśleć o ruchach. Unikać śmiechu, bo dziś miałam rano, przez taki głupi żart, atak śmiechu, którego nie mogłam opanować, śmiejąc się i płacząc z bólu jednocześnie. Bałam się, ze moje piękne szwy się zaraz rozejdą…. Uff!

Teraz trochę zwolnienia. Muszę uważać. Muszę to w sobie poukładać. Zamknąć tamten etap bólu, poukładać na nowo czas, przypilnować pewnych rzeczy. Tak się pięknie składa, że to październik. Jutro przyjdzie mój nowy kalendarz na 2023 rok. Chcę żyć lepiej, wierzyć, że to nie wróci. A jeśli wróci, jeśli nawet – to już nie martwić się tak samo, jak teraz.


Dziękuję Wszystkim, którzy byli w tych moich rozterkach w jakiś sposób obecni, troskliwi. Jest Was trochę, a ja będę o tym pamiętać. Zawsze.

5 komentarzy

    • Basia

      Tak jakoś tknęło mnie , żeby tu zajrzeć. Bardzo mi przykro, że musiałaś to przechodzić. U mnie też bardzo źle i chyba wiem jak to jest. Życzę zdrowia i miłości. Takiej do siebie też, życie się poukłada🥰

      • Asia

        Basieńko, cieszę się, że tu zajrzałaś. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze u Ciebie potoczy. Myśl o sobie ciepło, z czułością … – i wracaj z dobrymi wieściami. Przytulam!

    • Asia

      Pisałabym pewnie więcej, ale ostatnio Internet ze mną w domu nie współpracuje 🙂 Muszę wezwać jakiegoś Magika do pomocy 🙂 A swoją drogą … ja odświeżam, odświeżam Twoje twórcze życie i mi trochę smutno, że tak dawno nic i nic… Nawet kawostek! I w ogóle tej kawy już coraz mniej 🙁

  • Mucha na ścianie

    💓 jesteś pięknym wtażliwym człowiekiem 💓robisz cudne zdjecia, bo zauwazasz i chwytasz wartosciowe momenty 💓fajnie piszesz.wszystkiego dobrego!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *